O coachingu dowiedziałem się od przyjaciela, który lata temu się zastanawiał nad nim, jako swoim wyborem kariery. To było z dobre 10-12 lat temu. To były czasy, gdy coaching był zabawny i w naszych kręgach, jakże „elitarnych” studentów prawa niezbyt poważany. „Wsiądź do ferrari, ono tylko na Ciebie czeka”, „sky is the limit”, żartowaliśmy z nieskrywanym przekąsem. Coaching był traktowany jako naciąganie naiwnych na nieprzekładającą się na realia naszego życia pomoc. Jedna koleżanka, poszła w tym kierunku, została coachem – nie wiem czy ukończyła jakieś kursy, ale ze względu na jej charakter znowu coaching tracił na powadze w naszych oczach. Później została coachem dietetycznym, a ostatecznie coachem duszy obiecującym spirytystyczne odnowienia i podróże w nieznane rejony własnego umysłu i kosmosu. Na Teutatesa, jak rzekłby pewien wąsaty Gal, jak traktować coś takiego poważnie? Ale ten temat ciągle gdzieś wracał – poszedłem na studia psychologiczne, ale po zderzeniu się ze ścianą znacznie starszych i bardziej doświadczonych ludzi, którzy nie potrafili odpowiedzieć na moje podstawowe pytania – jak np. dlaczego i po co, zacząłem mieć kolejne wątpliwości czy to dla mnie – które zweryfikował egzamin ze statystyki. W którą, słowem usprawiedliwienia się, w aspekcie psychologicznym znowu ciężko było mi uwierzyć po wielokrotnie powtarzającej się informacji, że eksperymenty psychologiczne nie tylko są regularnie fałszowane, ale również niereplikowalne. I co dalej? Od 14 lat zajmuję się mediacjami, od 12 lat pracuję w ramach swojej własnej kancelarii mediacyjnej, od 4 lat pomagam innym też jako doradca obywatelski. Od 10 lat prowadzę szkolenia pomagając rozwiązywać konflikty, wspierając dobre zachowania i praktyki propracownicze. Wspierałem przyjaciół i znajomych, a czasem znajomych znajomych w podbramkowych sytuacjach życiowych i zawodowych w taki sposób, że wykorzystywałem swoje doświadczenie i umiejętności analityczne wykształcone w praktyce mediatora i doświadczeniu w pracy i przyjaźniach z najróżniejszymi ludźmi, z najróżniejszych grup społecznych. Ale wciąż nie nazywałem tego coachingiem, to była pomoc, wsparcie, czasem pokierowanie na ich własne rozwiązania. Nie narzucając niczego uczyłem się czytać ludzi i uczyłem ich jak czytać swoje własne potrzeby i sytuacje. Czy to był już coaching? Mentoring? Dialog motywujący? W końcu stwierdziłem, że czas rozpuścić wici, aby pocztą pantoflową rozeszło się, że jestem osobą, która pomaga poukładać sobie sprawy życiowe i zawodowe, a nie jest ani psychologiem, ani psychoterapeutą – wciąż nie nazywając tego coachingiem. Czy teraz się nim już stało?
Syndrom ratownika, a budowanie doświadczenia
Mój nieco już przepracowany już syndrom ratownika, który nigdy chyba nie powinien był przyjąć takiego rozmiaru, jaki miał miejsce te 15 lat temu, uświadomił mi, że nie naprawiamy ludzi, nie robimy sobie z nich projektu, który budujemy wedle swojego widzimisię. Że nie muszę błyszczeć jako „ekspert od życia”. Ani tym bardziej pokazywać komukolwiek, że wie mniej ode mnie. Bo często wie więcej – tylko, pisząc patetycznie, zagłusza to, co sam sobie potrafi powiedzieć. Robiłem więc swoje – pomagałem, chociaż nie zawsze był to sukces, nie zawsze była to idealna zmiana czy proces. Słuchałem, zadawałem pytania. Czasem podsumowywałem to, co ktoś sam powiedział, ale jakoś nie miał odwagi wypowiedzieć na głos. Czasem byłem tym, kto siedzi obok w czasie życiowego tornada i mówi: „Dobra, popatrzmy, co tu jeszcze stoi, a co się da zbudować od nowa”. Czasem milczałem, bo przecież moja złota rada może poczekać, a może ktoś sam dojdzie do lepszego rozwiązania, jeżeli tylko będzie miał wsparcie i zostanie wysłuchany.
I może to właśnie było dla mnie największym zaskoczeniem: że ten coaching, który kiedyś wydawał mi się balonikiem pełnym pustych haseł, z czasem zaczął mi pokazywać swoją drugą twarz. Tę mniej „instagramową”, a bardziej ludzką. Taką, w której nie chodzi o to, by kogoś nakręcić na sukces, tylko pomóc mu usłyszeć samego siebie, nazwać potrzeby, wyłuskać kierunek, zrozumieć, gdzie naprawdę jest, a nie gdzie „powinien być” w ocenie kogoś innego.
Coaching – co dalej?
I choć przez długi czas opierałem się tej nazwie, z jakimś wewnętrznym oporem i uporem, dziś widzę, że wiele z tego, co robię – od lat – to właśnie coaching, oparty o zasady (niemal tożsame z tymi z mediacji), wiedzę poukładaną w pracy nieco autorskiej, bez certyfikatu zewnętrznej organizacji, bez feedbacku osób pracujących od dekad w zawodzie, czy bez sesji nadzorowanych aby ktoś mi patrzył na ręce. Nie chcę tego formalizować, chcę tworzyć coś własnego i pomagać tak, jak do tej pory. Coachingiem, który nie wywodzi się z „instant kursu u guru”, ale z lat doświadczeń: mediacyjnych, szkoleniowych, doradczych. Taki, który nie zaczyna się od słów „zaufaj mi, wiem lepiej”, tylko od „powiedz, co jest teraz dla Ciebie ważne”.
Mam przygotowanie – i to nie byle jakie. Mam doświadczenie – tysiące godzin rozmów, przepracowanych konfliktów, procesów myślowych, które pokazały mi, że ludzie nie potrzebują złotych recept, tylko kogoś, kto nie ucieknie, gdy będzie trudno. A mam też coś, czego nie można kupić na żadnym kursie: głęboki szacunek do tego, że każdy z nas nosi w sobie własną mapę – i że moją rolą nie jest ją rysować, tylko pomóc ją odczytać.
Dziś mogę powiedzieć: tak, jestem coachem. Ale takim, którego sam kiedyś chciałbym spotkać. Bez lukru. Z empatią.
Z wiedzą. I z ciekawością człowieka, który nie musi mieć racji, żeby pomóc Ci odnaleźć swoją.